Wewnętrzna walka na 212 km – pierwszy raz z dwusetką

Nie wiem, czy to przypadek, czy czarny humor losu, ale akurat w niedzielę, trzynastego, przyszło mi zmierzyć się z najdłuższym dystansem w moim dotychczasowym rowerowym życiu. Nie jestem przesądny, ale coś gdzieś w tyle głowy szeptało „uważaj”. Nie zraziło mnie to jednak – wręcz przeciwnie, było coś ekscytującego w tej liczbie. 200 kilometrów. Ustawka ze znajomymi. Nowe terytorium.



Do tej pory jeździłem raczej turystycznie. Owszem, zdarzały się setki, czasem nawet 130 km, ale nigdy nie przekroczyłem tej granicy dwóch stówek. Dlatego tym razem zabrałem się do sprawy poważnie. Plecak z camelbagiem – ponad dwa litry wody. Dwa bidony na ramie – oba z izotonikiem. Kilka żeli, shot z magnezem, jeden energetyczny. Trochę gotówki w kieszeni i – co najważniejsze – dobre nastawienie.


Ruszyliśmy rano. Pogoda dopisała, a trasa była… bajkowa. Serio – taka, którą zapamiętuje się na długo. Cisza, zielono, boczne drogi, lekki wiatr. Ciało pracowało, głowa odpoczywała.


Aż do około 130–135 kilometra.


Wtedy pierwszy raz dał o sobie znać wewnętrzny mięsień uda. Znacie to uczucie, kiedy czujecie, że za moment coś złapie? I łapie. Tak było. Skurcz. Chwila przerwy, zwolniłem tempo, napiłem się, wziąłem magnez, ale organizm już był zmęczony. Czułem, że jestem na granicy. I wtedy zaczęła się ta mniej bajkowa część – walka o przetrwanie.


Znajomi powoli zaczęli mi odjeżdżać. Niby nic, ale w głowie pojawiła się myśl: „czy ja to w ogóle dowiozę?”. Miałem jednak coś, co mnie trzymało – upór. I głowę nastawioną na metę. Na dom. Na mój osobisty rekord.


Piłem więcej, korzystałem z izotoników. Zrobiłem dłuższą przerwę na rozciąganie. Te następne 30 kilometrów były naprawdę ciężkie – nie fizycznie, ale mentalnie. Głowa mówiła: jedź. Mięsień odpowiadał: nie tak prędko, kolego.


I nagle – tuż przed 180. kilometrem – coś się zmieniło. Jakby zaskoczyło. Drugi oddech. Ciało się poddało rytmowi. Zniknęło napięcie, wróciła radość. Kręciłem dalej. I dojechałem.


212 kilometrów. Mój pierwszy raz z dwusetką.

Nie było lekko, ale było warto.

Dla siebie. Dla tej satysfakcji. Dla tej cichej dumy, która siedzi we mnie do teraz. 


– uciekam dalej, zanim mnie dogoni świat

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czasem wystarczy oddech.

Pierwiastek podróżnika, czyli planowanie wyprawy.

Część 5 - Tulipanowy zachwyt