Z Zuidlaren do serca natury. Tropem historii, śladami bocianów.





Dziś wyruszyłem z samego rana z niewielkiej miejscowości Zuidlaren, by odkryć Park Narodowy Drentsche Aa – jedno z tych miejsc, gdzie czas zwalnia, a przyroda mówi własnym głosem. Już na początku trasy natrafiłem na ślady historii – stary budynek główny w otoczeniu ceglanych murów i wieży ciśnień, które przez lata były świadkami losów ludzi i miejsca. Tablice informacyjne opowiadały m.in. o ruchu oporu, działaczach podziemia, lokalnych bohaterach. To był cichy, ale mocny początek dnia.





Z każdym kolejnym kilometrem krajobraz stawał się coraz bardziej dziki i różnorodny. Park Narodowy Drentsche Aa to nie tylko piękny teren do jazdy – to żywy krajobraz kulturowy. Znajdują się tu starorzecza, torfowiska, wrzosowiska i zagajniki, które zachowały swój naturalny rytm dzięki temu, że nie były zbyt intensywnie przekształcane przez człowieka. Sieć rowerowa poprowadzona jest malowniczo, choć ku mojemu zaskoczeniu – jak na Holandię – zdarzały się braki w oznaczeniach. Kilka razy musiałem zmieniać trasę z powodu zakazu wjazdu rowerem, choć po chwili orientowałem się, że lokalni i tak z nich korzystają. Po kilku takich przypadkach sam po prostu jechałem dalej.




W jednej z miejscowości moją uwagę przykuł klasyczny wiatrak – „Molen van Rolde”. Choć wygląda niepozornie, to najmniejszy młyn zbożowy w całej prowincji Drenthe. Został zbudowany w 1873 roku na wzgórzu, jako następca młyna spalonego rok wcześniej. Jego nietypowa konstrukcja pozwalała wykorzystywać wiatr do podnoszenia worków ze zbożem, a wnętrze – mimo skromnych rozmiarów – okazało się pełne uroku. W środku znajduje się mała ekspozycja, kącik do rozmów przy herbacie i kilka tablic z historią obiektu. To miejsce żyje dzięki zaangażowaniu wolontariuszy, którzy opiekują się młynem od pokoleń. Jak napisano na jednej z tablic: „Ten wiatrak nie kręci się wyłącznie dzięki wiatrowi…”.



Po chwili odpoczynku przy kawie ruszyłem dalej w park. Las zmieniał się co kilka kilometrów – raz był to jasny bukowy młodnik, innym razem gęsty świerkowy las, a zaraz za zakrętem czekała otwarta przestrzeń porośnięta wrzosem i dzikimi trawami. Mijałem dzikie łąki, samotne ścieżki przez knieje i rozległe pola uprawne. W jednym z miejsc zauważyłem bocianie gniazda – całe kolonie zbudowane wysoko, na drzewach i specjalnych platformach. Widok tych ogromnych ptaków czuwających nad krajobrazem zrobił na mnie spore wrażenie.








Po drodze spotkałem też kilka cielaków, które nie przejmowały się moją obecnością i leżały sobie spokojnie na środku ścieżki. Jakby były częścią tego szutrowego świata – równie naturalne, jak krzywe płoty, stare dęby i szeleszcząca trawa.



To był jeden z tych dni, kiedy rower staje się wehikułem do czegoś więcej niż tylko przejechanych kilometrów. Z jednej strony dotknąłem historii, z drugiej – chłonąłem przyrodę w najczystszej postaci. A wszystko w rytmie własnego oddechu i stukotu kół na



– uciekam dalej, zanim mnie dogoni świat

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czasem wystarczy oddech.

Pierwiastek podróżnika, czyli planowanie wyprawy.

Część 5 - Tulipanowy zachwyt