Nic na siłę.


Są takie dni, które zaczynają się jeszcze dzień wcześniej.



W głowie kiełkuje pomysł na dłuższą trasę – może przez lasy, może polami, gdzie droga niknie za horyzontem. Siadasz z mapą, sprawdzasz pogodę, analizujesz każdy zakręt. Szykowanie staje się rytuałem: przegląd roweru, pakowanie torby, żele, banany, izotonik domowej roboty już czeka w bidonie. Nawigacja i telefon pełne baterii, powerbank w gotowości. Nawet witaminy trafiają do bocznej kieszeni. Wszystko dopięte, wszystko gra.


Budzik ustawiony na wczesne świtanie. Plan idealny.


Tylko sen nie chce przyjść. Kręcisz się, licząc minuty. Z każdą kolejną rośnie frustracja, ale też jakaś cicha nadzieja, że zaśniesz… w końcu.


Aż w końcu – zasypiasz. I wtedy dzwoni budzik. 4 godziny snu. Wiesz to jeszcze zanim otworzysz oczy. Wiesz, że nie wstaniesz.


Nie z lenistwa. Nie z braku chęci. Po prostu – nie dziś.


Wyciszasz alarm. Naciągasz śpiwór na głowę i wracasz tam, gdzie żadna trasa nie ma końca, a rower nigdy się nie męczy – w sen.


Wszystko, co przygotowałeś, właśnie szlag trafił. Ale nie boli. Nie zżera Cię złość ani rozczarowanie. Bo wiesz, że nie dziś – to nie znaczy: nigdy. Że co się odwlecze, to nie uciecze.


I że na rower – jak w życiu – lepiej ruszać z sercem gotowym, a nie tylko z planem w ręku.

– uciekam dalej, zanim mnie dogoni świat

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czasem wystarczy oddech.

Pierwiastek podróżnika, czyli planowanie wyprawy.

Część 5 - Tulipanowy zachwyt