Harlingen – port, który zatrzymał mnie na lądzie





Czasem w podróży najlepsze są te nieoczekiwane zwroty akcji. Tak właśnie było w Harlingen. Przyjechałem wcześnie rano, gotów na rejs promem na wyspę Terschelling. Plan był prosty – rower, morze, wyspa. Jednak rzeczywistość dopisała własny scenariusz. Odprawa o 9:00, oczekiwanie… i niespodzianka – prom dopiero o 15:30, powrót o 17:50. Krótko mówiąc: nieopłacalna eskapada. Ale zamiast zawrócić, postanowiłem zaufać miejscu.





Harlingen – portowe miasteczko na skraju Morza Wattowego, w prowincji Fryzja. To jedno z najstarszych i najważniejszych miast portowych w północnej Holandii. Już w średniowieczu słynęło z rybołówstwa, handlu i żeglugi. W XVI wieku Harlingen stało się strategicznym punktem wypraw żeglarskich na dalekie morza. Przez wieki morze było tu żywicielem, ale i zagrożeniem, dlatego miasteczko zbudowało solidne nabrzeża i systemy ochronne.


Kręcąc się po nabrzeżu, poczułem się jak podróżnik, który zgubił mapę, ale odnalazł przygodę. Spacerowałem między historycznymi kutrami i pięknymi żaglowcami, które dumnie kołysały się w porcie. Na jednym z nich zatrzymałem wzrok na dłużej – “Witte Swaen”.



To wierna replika statku ekspedycyjnego Willema Barentsza z 1596 roku. W czasach, gdy mapa świata miała więcej białych plam niż znanych lądów, Barentsz wyruszył z Holandii, by znaleźć morską drogę do Azji przez północ. Dotarł aż do Nowej Ziemi (Nova Zembla), gdzie wraz z załogą został uwięziony przez lody. Przez trzy i pół miesiąca walczyli o przetrwanie w surowej arktycznej rzeczywistości. Historia statku i odwagi tych ludzi to prawdziwa opowieść o determinacji i niegasnącej ciekawości świata.





„Witte Swaen” został odtworzony przez wolontariuszy, kawałek po kawałku, z pasji i miłości do morskiej historii. Dziś dumnie przypomina o tamtej wyprawie, stojąc zacumowany w Harlingen.








Moją wycieczkę zakończyłem snując się po urokliwych uliczkach, gdzie wysokie maszty jachtów tworzą leśny pejzaż na tle ceglanej zabudowy i smukłych wież kościołów. Kawa w lokalnej kawiarni, wiatr we włosach, stukot rowerowych kół na brukowanych uliczkach… To był dzień bez planu, który stał się piękną przygodą.



I chyba właśnie za to najbardziej kocham samotne podróże – za tę wolność, gdy nawet zmiana kursu okazuje się odkryciem.



– uciekam dalej, zanim mnie dogoni świat

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czasem wystarczy oddech.

Pierwiastek podróżnika, czyli planowanie wyprawy.

Część 5 - Tulipanowy zachwyt