Między deszczem a zachodem.

To była szybka decyzja. Deszcz przestał padać, chmury się rozstąpiły, a ja spojrzałem przez okno i pomyślałem: „a co mi tam, jadę”. Czasu do zachodu słońca było niewiele, ale miałem ochotę choć na chwilę wyrwać się z domu.



Coraz bardziej zaczynam chyba lubić Holandię. Za te proste, niekończące się ścieżki i krajobraz ciągnący się po horyzont. Za spokój, który można tu znaleźć zaraz po wyjechaniu z miasteczka. I za to, że nawet krótki wypad potrafi dać głowę pełną oddechu.



Bez planu, bez kombinowania. Po prostu – ubrać się, wskoczyć na rower i jechać, zobaczyć, gdzie mnie poniesie. Droga prowadziła przez pola, cicho, spokojnie, pachniało mokrą ziemią. Niebo zaczynało się rozjaśniać, a ja tylko kręciłem, bez ciśnienia.


Potem kawałek przez las — chłodniej, bardziej wilgotno, ścieżka wąska i miękka od deszczu. Śpiew ptaków, nikogo dookoła, tylko ja i rower. Ten moment oderwania od wszystkiego, za który uwielbiam takie spontaniczne wypady.



To była dobra ucieczka. Właśnie taka – między deszczem a zachodem.

– uciekam dalej, zanim mnie dogoni świat

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czasem wystarczy oddech.

Pierwiastek podróżnika, czyli planowanie wyprawy.

Część 5 - Tulipanowy zachwyt